poniedziałek, 19 stycznia 2015

Rozdział 5. Nędznicy. Część I

Chyba juz najwyższa pora postawić ich przed sobą. Mimo wszystko nie podoba mi się ten rozdział. Jest... dziwny. Jednak nie mam czasu pisać go jeszcze raz, więc chyba pozostanie właśnie taki.
.......................................................................................................................................


„Tak, Bóg kocha Twą duszę i Twoje bolące kości
Weź oddech, zrób krok, spotkaj mnie na dole
Wszyscy są tacy sami
Od stóp do głów
My po prostu nie potrafimy tego zrozumieć”
OneRepublic „All fall down”

Biała koperta leżąca na jego biurku zaskoczyła go. Sięgnął po nią jednak dopiero wtedy, gdy zsunął z ramion czarny płaszcz i na powrót powiesił go w szafie. Była zaadresowana do niego, zgrabnym, zamaszystym pismem Dumbledore’a. Wypuszczając z siebie powietrze, złamał pieczęć. W środku znalazł krótką, zwięzłą notatkę. Utkwił w niej spojrzenie.
Arkusik wysunął mu się z zesztywniałych nagle palców, po czym wirując, powoli opadł na marmurową posadzkę gabinetu. Severus zapadł się bezwładnie w fotelu, twarz ukrył w drżących dłoniach. Przed oczyma przemknął mu obraz dwunastoletniej Lily, siedzącej na schodach pobielanej, drewnianej werandy z podręcznikiem do eliksirów na kolanach. Przypomniał sobie siebie samego, gdy zeskoczył z drzewa i podszedł do niej z uśmiechem, proponując pomoc. Przypomniał sobie również panią Evans, częstującą ich domowymi, ciepłymi jeszcze ciastkami, gdy wieczorem odłożyli wreszcie książki i rozmawiali cicho, co chwilę zaśmiewając się do łez w nagłych atakach głupawki. Szczęście?
Szczęście. Nieliczne chwile w jego dzieciństwie, gdy naprawdę zaznawał tego pełnego spokoju i ciepła uczucia. Gdy ktoś go potrzebował. Troszczył się o niego.
„ Durley’owie wystawili dom państwa Evans na sprzedaż. Jutro jadą zabrać cenne sprzęty.
Uznałem, że powinieneś wiedzieć.”

  -- 

Harry siedział sztywno na tylnym siedzeniu firmowego samochodu wuja Vernona. Zgodnie z surowym nakazem wujostwa, dłonie trzymał schludnie złożone na kolanach, by nie korciło go czegokolwiek dotykać. I choć wiedział, że całą drogę ma milczeć i udawać, że nie istnieje, czuł się szczęśliwy. Przebywał w wygodnym, klimatyzowanym aucie, nie w rozpaczliwie dusznym i śmierdzącym kapustą domu pani Figg, która szczęśliwym zbiegiem okoliczności akurat dzisiaj musiała wyjechać w odwiedziny do swojego kuzyna.
Harry rozejrzał się po samochodzie. Wszyscy Dursley’owie skutecznie go ignorowali, pochłonięci swoimi zajęciami. Wuj Vernon dzierżył kierownicę, zaś żyła na jego czole niebezpiecznie pulsowała, gdy wyprzedził go kolejny motor. Och, chłopiec doskonale znał zdanie wuja na temat „tych piekielnych motocykli, na których rozbijają się idioci”. Na fotelu obok kierowcy siedziała ciotka Petunia i z uporem wpatrywała się w trzymaną na kolanach gazetę plotkarską. Na końcu Harry niechętnie spojrzał na niedbale rozwalonego obok niego Dudley’a, który kurczowo zaciskał knykcie na konsoli, miażdżąc kolejnych przeciwników i w międzyczasie robiąc sobie krótkie przerwy, by pochłonąć kolejne ciastko ze spoczywającego mu na kolanach pudełka. Kompletnie nie zwracał uwagi na swojego kuzyna.
O tak, Harry był szczęśliwy.
Z tego, co udało mu się podsłuchać dziś rano przez drzwi komórki, Dursley’owie jechali zabrać z domu rodziców ciotki Petuni najbardziej wartościowe rzeczy, nim ten zostanie on wystawiony na sprzedaż. Dopiero po kilku długich minutach chłopiec uświadomił sobie, że rodzice ciotki Petuni byli też rodzicami jego matki. Długa droga ciszyła go więc tym bardziej, gdyż miał nadzieję, że uda mu się zobaczyć miejsce, w którym kiedyś żyli jego dziadkowie. Może nawet znajdzie tam pokój jego mamy, może na ścianach będą wisieć jej zdjęcia. Może będzie nawet kilka takich, na których są razem, mamusia tuląca do siebie Harry’ego, babcia spacerująca z nim po pięknym ogrodzie, dziadek pokazujący mu, jak budować wieżę z kolorowych klocków, takich samych jak te, którymi kiedyś Dudley bawił się w wujem Vernonem.
Może zobaczy, że ktoś kiedyś kochał go najmocniej w świecie?

  -- 

Severus Snape nie był typem człowieka, który lubi długo sypiać. Ani za tym nie przepadał, ani też, targany nocnymi koszmarami, nie potrafił tego. Dlatego, mimo niedzieli, mimo wczesnej pory, już od dobrej godziny krył w zaułku na Cokeworth. Nie wiedział, dlaczego aportował się właśnie tutaj, na Spinner’s End, dlaczego stał właśnie przed tymi szeregowymi domami, dlaczego tak uparcie wpatrywał się w ten, w którym się wychował. Szukał w nim czegoś? Nielicznych szczęśliwych wspomnień, w których chuda, ziemista twarz jego matki rozpogadzała się w bladym uśmiechu? Nie, zdecydowanie przesłaniały je te nieszczęśliwe, połamane chwile.
Skierował swoje spojrzenie na wybite szyby salonu. Te same, obrzydliwe i odłażące tapety, nieco ciemniejsze w miejscach, w których dawniej stały meble. Wytarte drewno podłogi pokryte niezliczoną ilością gruzu, pyłu i liści. Severus wiedział, ze nikt tu nie mieszka, ten przeraźliwy dom nadal należał do niego. Kiedyś myślał o tym, czy go nie sprzedać, lecz doszedł do wniosku, że nie było nikogo, kto zapragnąłby tu żyć.
Nagle zdało mu się, że widzi przed domem swoją matkę, dobijającą się do drzwi. Kuliła się w strugach deszczu, próbując siłą wedrzeć się do środka, skąd dobiegało ciche szlochanie i podniesiony głos Tobiasza. Severus potrząsnął gwałtownie głową, próbując pozbyć się uporczywych myśli. Stwierdził, że niepotrzebnie tu przyszedł i gwałtownie obrócił się na pięcie, ruszając w stronę domu świętej pamięci państwa Evans. Długie poły czarnej szaty załopotały za nim, jakoby targane niewidzialną wichurą.

  -- 

Dom państwa Evans leżał na obrzeżach miasta, niedaleko Spinner’s End. Nie był przesadnie duży; ot, piętrowy, zadbany budynek rodziny, której niczego nie brakuje. Severus rozpoznał go natychmiast. Choć w środku był tylko kilka razy, w młodości często wspinał się na drzewo rosnące po przeciwległej stronie ulicy i bezpiecznie skryty w jego gałęziach, spoglądał na Lily siedzącą w ogrodzie z książką na kolanach. Czasami decydował się do niej dołączyć i pomagał jej w eliksirach. Z bólem uświadomił sobie, że to były najszczęśliwsze chwile jego dzieciństwa.
Zatrzymał się nagle, gdy usłyszał zbliżający się w jego stronę dźwięk silnika. Jako iż dom stał na końcu drogi, w ślepym zaułku, Severus doszedł do wniosku, że Dursley’owie postanowili ograbić posiadłość Evansów nieco prędzej, niż przewidywał. Zaklął cicho. Specjalnie postanowił poszukać pozostałych zdjęć Lily z samego rana, Petuni i jej męża spodziewał się tu dopiero koło południa.
Po krótkiej chwili zastanowienia skrył się w cieniu drzewa, z którego kiedyś obserwował Lily. Doszedł do wniosku, że nie ma sensu się stąd deportować i  czekać, aż Petunia zbierze wszystkie pamiątki po swojej zmarłej siostrze, spali je gdzieś za domem, zaś na zwęglonych szczątkach odtańczy taniec radości.
Lepiej przypilnować tej nieobliczalnej kobiety.
Samochód zatrzymał się na żwirowym podjeździe. Drzwi otworzyły się gwałtownie i z wnętrza wysunął się Vernon Dursley. Jego schludnie przycięte wąsy drgały nerwowo, gdy złorzeczył na motocyklistów, sięgając po pączka leżącego obok fotela kierowcy. Severus wyszeptał formułę zaklęcia Kameleona, gdy świńskie oczy otyłego mężczyzny przetoczyły się po ulicy.
Po paru sekundach z samochodu wyszła Petunia. Severus skrzywił się ironicznie, gdy ujrzał, że jej końska twarz nie wypiękniała ani o jotę. Nadal była tą samą, drobną kobietą o przesadnie długiej szyi. Nie wyglądała jednak, jakby przybyło jej lat.
Złego diabli nie biorą…
Mężczyzna zdusił w sobie przemożoną ochotę odwrócenia wzroku w jakąkolwiek inna stronę, byle tylko nie patrzeć na Dursley’ów. Przełknął obrzydzenie, gdy nagle zauważył, jak Vernon otwiera tylne drzwi srebrnego samochodu, zaś z wnętrza leniwie wylewa się mały wieloryb. Tłuste dłonie ściskały jakiś pomniejszony, mugolski komputer, z pewnością diabelnie drogi. Przymrużone oczy wgapiały się w ekranik, zaś oklejone lukrem usta uparcie przeżuwały. Severus wpatrywał się zszokowany w przeraźliwie otyłe dziecko, które Petunia właśnie wycierała chusteczką czule obejmując. Chłopiec kopnął ją w goleń i zażądał ciastek. Mężczyzna poczuł, jak coś boleśnie zaciska się na jego żebrach
No to pięknie, Albusie. Nie chciałeś zniszczyć chłopca sławą, więc umieściłeś go u Dursley’ów. Oni zaś zniszczyli go jeszcze bardziej, wychowując go na drugiego Jamesa.
Zdał sobie nagle sprawę, że za sześć lat będzie zmuszony oglądać to cholerne dziecko każdego dnia. Każdego cholernego dnia widzieć zielone oczy Lily wpatrujące się w niego z nienawiścią Pottera. Obrzydzenie wzięło górę i siłą zmusił się, by nie zwymiotować. Szkarłatnymi oczyma wpatrywał się w małego bydlaka, zaś Dursle’owie rozmawiali nerwowo.
– Nie pozwolę, żeby został sam w moim służbowym samochodzie! – podniesiony głos Vernona wyrwał Severusa z transu.
Petunia poprawiła nerwowo swoją łososiową spódnicę i spoglądała, to na srebrny samochód, to na swojego męża.
– Więc musi iść z nami – stwierdziła zrezygnowana po dłuższej chwili namysłu.
Severus oderwał spojrzenie od wielorybiego dziecka i wlepił je w przyciemnione szyby samochodu Dursley’ów. Przez parę sekund zastanawiał się, dlaczego nie zostawili psa w domu, lecz zmusili do przebywania w tej metalowej klatce. Jego myśli szybko powróciły na inny, bezpieczniejszy tor. Nie zamierzał współczuć zwierzętom tak, jak nigdy nie współczuł ludziom. Oparł się o pień drzewa, mentalnie odgradzając się od tej cholernej rodziny Petuni. Postanowił ignorować ich, póki nie ograbią domu z kosztowności, po czym wykraść pamiątki po Lily i czym prędzej opuścić to przeklęte miejsce. Zbyt wiele było tu wspomnień, zbyt wiele bólu, by mógł przebywać w Cokeworth dłużej, niż to konieczne.
Po chwili milczenia, podczas której żyła na czole Vernona niebezpiecznie pulsowała, Dursley niechętnie otworzył tylne drzwi samochodu. Zawistnie spojrzał do środka i uniósł dłoń w dwuznacznym geście.
 – Jeden wyskok! – zawarczał w stronę samochodu przez zaciśnięte szczęki. – Tylko jeden, chłopcze, a pożałujesz, że pani Figg nie mogła się tobą zająć. No co tak siedzisz, ruszaj się!
Coś poruszyło się nagle za przyciemnioną szybą i po paru sekundach z samochodu wychyliło się szczupłe, odziane w powyciąganą, szarą koszulkę ramię. Dursley zacisnął na nim swoje tłuste palce i szarpnął sugestywnie. Severus wstrzymał oddech i patrzył, jak zza srebrnej karoserii wyłania się coś małego, przeraźliwie chudego i wystraszonego, coś, co z pewnością nie było psem.
Co, do cholery…
Dursley wyszarpał dziecko z samochodu, te zaś stanęło przed nim sztywne, nienaturalnie wyprostowane. Ręce kurczowo przyciskało do ciała, nie odważając się ich unieść, choć było widać, że całe się trzęsą. Drobna, okolona czarnymi włosami głowa opadła na dół, jakby nagle poszarpane, brudne tenisówki stały się nader interesującym obiektem.
Snape zaklął. Szarpnął się do przodu, wyciągnął przed siebie dłonie, lecz nagle zatrzymał się. Uniesione ramiona opadły niczym złamane skrzydła. Mężczyzna utkwił spojrzenie w drżącym dziecku, po czym sam zadrżał, gdy coś zimnego, a zarazem gorącego, coś przeraźliwie gorzkiego i dławiącego opadło w głąb jego przełyku. Stał tak, niezdolny do ruchu, zaś Dursley wreszcie puścił chudą, dziecięcą rękę. Tłusta dłoń zamachnęła się, lecz chłopiec nadal stał w miejscu, kurczowo zaciskając powieki i napinając wszystkie mięśnie. Mimo to, nie próbował uniknąć ciosu, jakoby doskonale wiedział, że jest najmniej bolesnym scenariuszem.
Snape szarpnął się, gdy tłusta dłoń trzepnęła dziecko w tył głowy, aż zachwiało się, próbując utrzymać równowagę. Zawsze, gdy wakacje dobiegały już końca i zbliżał się powrót do Hogwartu, ojciec ograniczał się do bicia Severusa tylko tam, gdzie obrażeń na pierwszy rzut oka nie dało się zauważyć. Mężczyzna czuł, jak rośnie w nim złość, ślepa furia skierowana w stronę Dursley’a. Ta sama furia, która wiele lat temu przyczyniła się do śmierci Tobiasza Snape’a. Mimo to zmusił się, by pozostać w miejscu.
Nie będę się poświęcać dla dziecka Pottera.
Ten zwrot kłębił mu się w głowie. Rozbrzmiewał w niej echem. „Dziecko Pottera”. Niska, wychudła wręcz postać, czarne, nastroszone włosy. Severus gwałtownie zaczerpnął powietrza i spróbował odwrócić wzrok od chłopca. Nie chciał na niego patrzeć. Tak bardzo nie chciał widzieć tej małej kopi bydlaka, lecz nie umiał. Nie wtedy, gdy Dursley przewiercał je zawistnym spojrzeniem, spojrzeniem „ojca” Severusa. Czarodziej zaklął. Przełknął głośno ślinę, gdy w głowie zaczęły nachodzić na siebie dwie postacie, postać Vernona Dursly’a i postać Tobiasza Snape’a.
Chciał myśleć, że takie traktowanie utemperuje chłopaka, zniszczy w nim wrodzoną impertynencję Pottera. Poczuł jednak nieokreślony chłód, gdy zdał sobie sprawę  tego, że zabije ono również dziecięcą duszę, zmuszając małego Harry’ego, by nauczył się nikomu nie ufać, nienawidzić wszystkiego i wszystkich.
Skąd ty to znasz, Severusie Snape’ie?
Gdy Dursley oddalił się, by w pieszczotliwym geście położyć dłoń na włosach małego wieloryba, drobne dziecko wreszcie odważyło się podnieść głowę i rozchylić powieki. Niepewnie rozejrzało się wokół, po czym pozwoliło swoim drżącym ramionom swobodnie opaść. Dłonie wsunęło do kieszeni zbyt dużych spodni i rozejrzało się nieco niepewnie wokół.
I wtedy to się stało.

  -- 

Cholera…
Poczuł się, jakby nagle cofnął się w czasie. Jakby ponownie pierwszy raz zagubił się w tym zielonym spojrzeniu. Jakby znów spoglądał w oczy Lily. Jakby coś tam, w jego środku, coś dawno umarłego poruszyło się.
Oczy Lily zamknięte w twarzy dziecka spoglądały niepewnie gdzieś w martwy punkt tuż nad nim.
Cholera, ma oczy Lily…

  -- 

Dursley’owie poderwali głowy, gdy nagle zza pobliskiego drzewa rozległ się trzask, zaś porwana nagłym, nienaturalnym wiatrem gałąź pofrunęła w ich stronę, opadając tuż pod stopami Dudley’a. Przerażeni zamarli w miejscach, lecz już po chwili wzrok Vernona spoczął na czarnowłosym dziecku. Chłopiec mimowolnie skulił się pod ociekającym zawiścią spojrzeniem. Żyła na skroni otyłego mężczyzny pulsowała niebezpiecznie, gdy żelaznym i nieznoszącym sprzeciwu uściskiem chwytał Harry’ego za kark.
Chłopiec nie wiedział, co spowodowało trzask. Wiedział jednak, kto zostanie o to posądzony i kto poniesie tego konsekwencje.
Chłopiec miał ochotę płakać.

1 komentarz: