Po
jakże owocnym sylwestrze naszło mnie na kolejny rozdział. W założeniu miał on
być pomostem łączącym odległe od siebie wątki fabuły, przy okazji przybliżając
nam charaktery postaci, ich codzienność i przede wszystkim postać małego Harry’ego.
Życzę
więc miłej lektury i z góry przepraszam wszystkich niecierpliwców – takie rozdziały
również są potrzebne.
.......................................................................................................................................
„Oh, nie usłyszysz
jak płaczę
Spójrz, moje marzenia
giną
Z miejsca, w którym
stoisz sam
Tutaj jest tak cicho
I jest mi tak zimno
Ten dom nie zdaje się
być dłużej domem”
Ben Cooks „So cold”
Drzwi komórki zatrzasnęły się i
Harry wreszcie nie musiał oglądać czerwonej z wściekłości twarzy wuja Vernona.
Chłopiec słyszał, jak otyły mężczyzna blokuje zasuwkę i znów poczuł się
uwięziony. Zrezygnowany rozejrzał się po małym, zakurzonym pomieszczeniu, choć
jego obraz dostatecznie mocno wyrył mu się w pamięci podczas tych wszystkich
godzin, gdy pozostawał tu zamknięty. W końcu, całkowicie wypruty z nadziei,
stwierdził, że nie pozostaje mu nic innego, jak czekać, aż wujostwo położy się
spać.
Zrezygnowany wydobył spod łóżko
kartonowe pudło, które służyło mu za garderobę i wyciągną z niego rozciągniętą
koszulkę po Dudley’u. Zdjął z siebie ubranie, złożył w schludną kostkę i włożył
pod poduszkę. Wsunął na siebie „piżamę”. Sięgała mu prawie do kolan. Westchnął
głęboko.
Usiadł na łóżku, opierając się
plecami o ścianę. Po chwili zastanowienia wydobył spod materaca książkę, którą
tydzień temu skradł z drugiej sypialni Dudley’a. Chłopiec był z siebie naprawdę
dumny – dzięki własnej przebiegłości miał co czytać w swoim więzieniu.
Po niecałej godzinie wuj Vernon
bez słowa zgasił światło w komórce. Dziecko kurczowo zacisnęło palce na
książce. Nasłuchiwał, jak wujostwo wchodzi po schodach i zamyka drzwi do swojej
sypialni. Chłopiec wiedział, że z wyjściem z komórki musi jeszcze trochę poczekać.
Miast tego, po omacku namacał dłonią starego obdartego z farby resoraka,
którego parę lat temu Dudley w napadzie furii wyrzucił przez okno swojego
pokoju. Harry znalazł go tego samego dnia w trawie i doszedł do wniosku, że
korzystniej będzie się do tego nie przyznawać.
Po chwili metalowe autko zaczęło
jarzyć się przytłumionym blaskiem. Chłopiec poczuł, jak spływa na niego ulga. Wiedział,
dlaczego tak bardzo boi się ciemności. Przypominała mu odrobinę przysłoniętą
deskami studnię znajdującą się na tyłach opuszczonego domu przy starym placu
zabaw. Choć może słowo „studnia” to wyolbrzymione określenie dla ogromnej
dziury w ziemi otoczonej niskim murkiem rozsypujących się cegłówek. Kiedyś
udało mu się przesunąć o kilka centymetrów jedną z desek, którymi została
przykryta. Wewnątrz niepodzielnie panowały mrok i zatęchły odór wilgoci. Harry
spoglądał w tą otchłań tak długo, aż w końcu zaczął mieć wrażenie, że otchłań patrzy
również w sam środek niego i widzi wszystkie jego myśli, wspomnienia i sekrety.
Nabrał wtedy przekonania, że ciemność może ożywać i nie powinien więcej jej
obserwować. Biegł wtedy bardzo szybko, ale jeszcze przez długi czas czuł ją na
karku. Zadrżał na samą myśl o tym.
Po kwadransie Harry zsunął się
cicho z łóżka i przyłożył dłoń do drzwi komórki. Usłyszał, jak po drugiej
stronie odblokowuje się zasuwka. Pchnął lekko i po chwili był już na zewnątrz.
Odetchnął z ulgą. Nie wiedział, jak to zrobił, ale dzięki temu mógł nocami
podjadać z lodówki. Dziękował bogom za to, że parę tygodni temu odkrył ten
sposób.
Ostrożnie przemknął się do
łazienki. Z ulgą opróżnił pęcherz i przemył twarz chłodną wodą. Spojrzał w
lustro wiszące nad umywalką. Ujrzał wychudzonego, drobnego chłopca o głębokich,
szmaragdowych oczach. Czoło zdobiła blizna w kształcie błyskawicy. Uśmiechnął
się, obrysowując ją opuszkiem palca. Znamię było skryte pod czarnymi,
nastroszonymi włosami niedającymi się w żaden sposób okiełznać. Ciotka petunia
nienawidziła jego fryzurę, lecz po każdym strzyżeniu, które mu zafundowała,
kosmyki w przeciągu jednej nocy odrastały do swojej zwykłej długości.
Harry przypomniał sobie minę jego
ciotki każdego ranka po strzyżeniu i uśmiechnięty skierował się w stronę drzwi.
Gdy tylko je otworzył, tłusta ręka złapała go za koszulę na klatce piersiowej i
wyciągnęła na zewnątrz. Wystraszony spojrzał na czerwonego z wściekłości wuja
Vernona, na którego czole niebezpiecznie pulsowała żyła. Przerażony chłopiec
przełkną gęstą ślinę wypełniającą mu usta.
– Ty… – wysapał mężczyzna. – Ty!
Ja i ciocia Petunia wszystko dla ciebie z dobroci serca, a ty tak się nam
odpłacasz, chłopcze?
Głowa Harry’ego odskoczyła na
bok, gdy poczuł na policzku silne uderzenie dłoni wuja Vernona.
– Ty niewdzięczniku! – warknął
wuj. – Powinieneś być nam wdzięczny, że przyjęliśmy cię pod swój dach po
śmierci twoich rodziców. Jak możesz?! Wytłumacz się, chłopcze! Mów!
Harry milczał. Przerażenie
odebrało mu mowę. Cieszył się, że przed chwilą skorzystał z toalety. Obawiał
się, że w tej sytuacji nie byłby w stanie utrzymać moczu w pęcherzu.
Ciężka dłoń znów opadła na jego
policzek. Później na szczękę. I znów na policzek.
– Nie bij mnie… – wyszeptał
przerażony chłopiec, po czym zwiotczał w dłoniach wuja.
Zemdlał.
--
Mała Lily uśmiechająca się do niego figlarnie. Lucas grający z nim w
szachy. Lily opowiadająca mu o głupim Potterze. On pokazujący Lily, jak zmienić
papierowy samolot w kanarka. Lily patrząca na niego załzawionymi oczyma. Lily
obejmująca dziecko. Lily leżąca pośród drewnianych drzazg w zrujnowanym domu.
On obejmujący martwe ciało Lily. Biegnący przed siebie. Wijący się pod
Cuciatusem. Krzyczący coś w stronę dyrektora. Miotający się gniewnie po swojej
celi w Azkabanie. Opowiadający o swojej roli szpiega. Odmawiający dyrektorowi
wspólnej herbaty. Tłumaczący coś nad parującym kociołkiem wyjątkowo
nieudolnemu…
Nie bij mnie!
Severus poderwał się do siadu. Przepocony koc zsunął się z
jego wychudzonego brzucha i opadł na wąskie biodra.
Przez chwilę nie umiał złapać powietrza
przez zaciśnięte szczęki. Gdy już rozluźnił nieco mięśnie, na oślep sięgnął po
szklankę wody zaprawionej paroma kroplami uspokajającego eliksiru i wypił ją
jednym haustem.
Osuszył koc szybkim zaklęciem,
lecz nie owinął się nim. Wstał z łóżka. Bose stopy miarowo uderzały o posadzkę,
gdy chodził po sypialni w tę i z powrotem zbierając swoje myśli. Jeszcze nigdy
w jego koszmary nie wkradł się dziecięcy krzyk. Do kogo należał ten zlękniony,
błagający głos? Zazwyczaj śniły mu się tylko wspomnienia, a nie przypominał
sobie, by kiedykolwiek pozwolił sobie uderzyć jakiekolwiek smarkacza, nawet na
służbie Voldemorta.
Szybkie Avada i nie musiałeś nawet ich dotykać, prawda?
A kogo to obchodzi?
Z pewnością nie Severusa Snape’a.
Nawet, jeśli głos zdawał mu się znajomy, nie chciał się w to zagłębiać. Nie
dziś, nie jutro. Nawet w towarzyskiej rozmowie z dyrektorem. Postanowił, że
najlepiej będzie odsunąć to w tę część umysłu, do której nigdy dobrowolnie nie
zaglądał.
Zmęczony życiem, usiadł na łóżku
i zagłębił się we wspomnienia, które odrodził w nim koszmar. Zacisnął powieki i
przywołał obraz zielonych oczu patrzących na niego w ciepły sposób. Mimo to,
rysy jego twarzy nie złagodniały ani na chwilę. Nie wiedział, dlaczego wciąż
wracał do myśli budzących w nim największy ból. Gdzieś głęboko zdawał sobie
jednak sprawę z tego, że zasługiwał na to cierpienie, pragnął tej kary.
Jesteś chory…
Mimowolnie sięgnął po zeschniętą
różę spoczywającą na szafce nocnej. Spojrzał na nią i niechętnie stwierdził, że
ból przeradza się w złość. Zdecydowanie lepiej było zaprzestać zatapiania się w
przesiąkniętej żalem wściekłości. Rano musiał zacząć ważyć uzdrawiające
eliksiry dla skrzydła szpitalnego i gdyby wysadził laboratorium w powietrze,
musiałby się tłumaczyć przed dyrektorem.
O nie, zdecydowanie nie chciał
się narażać na te przewiercające spojrzenie dyrektora.
Zniechęcony wsunął delikatnie
różę do zdobionej, drewnianej szkatułki i zamknął ją przed całym światem. Tu
była bezpieczna.
Szkoda, że równie bezpieczna nie była Lily. Gdybyś nie zdradził
Czarnemu Panu słów przepowiedni, nadal by…
Nagłym ruchem przycisnął sobie
różdżkę do skroni.
Zamknij się!
Trwał tak przez chwilę z kurczowo
zaciśniętymi powiekami, po czym warknął i odrzucił różdżkę w kąt. Po sekundzie
jednak zaniepokojony wstał i podniósł ją z podłogi.
Starając się nie myśleć, położył
się na wznak w łóżku i zagłębił w uspokajającej ciszy nocy, w dłoni zaciskając
różdżkę tak, jak robił to każdej nocy chyba od jedenastego roku życia.
Godzinę przed świtem ponownie
zapadł w niespokojny, pełen koszmarów sen.
--
Harry siedział na zeschniętej
trawie w rogu ogrodu Dursley’ów. Ciotka Petunia zawsze wyznaczała mu to
miejsce, gdy miał wykonywać jakieś prace, przy których nie musiał znajdować w
domu. W jakimś stopniu chłopiec był jej za to wdzięczny, kobieta nie tylko
zaspokajała tym swój niepokój o reputację (tutaj, tuż pod płotem nie mógł
zobaczyć go ani żaden sąsiad ani przechodzień), ale też niechętnie pozwalała
chłopcu przebywać w cieniu. To dawało nieco ulgi w takie dni, jak dziś – gorące
i upalne.
Chłopiec trzymał na kolanach
białą, plastikową miskę, do której wrzucał obierane przez siebie ziemniaki.
Praca z pewnością byłaby łatwiejsza, gdyby ciotka dała mu inny nóż, lecz musiał
radzić sobie z tępym – Petunia bała się powierzać mu jakiekolwiek niebezpieczne
narzędzia.
Harry przerwał na chwilę pracę,
gdy usłyszał, jak do ogrodu wbiega Dudley. Starszy chłopak z rozpędu wskoczył
do basenu pełnego chłodnej wody i tłustą dłonią zgarnął do siebie plastikowe
zabawki. Po chwili z domu wyszła ciotka Petunia i, jak zwykle rozpływając się
nad wszystkim, co tyczyło się jej dziecka, podała synkowi do wolnej ręki
ogromnego loda, pocałowała go w czoło i wróciła do przygotowywania obiadu. To
znaczyło, że do posiłku pozostało niewiele czasu. Harry musiał szybko wracać do
pracy i nieco przyśpieszyć tempo swoich ruchów, jeśli chciał dostać coś do
jedzenia.
Chłopiec chwycił kolejnego
ziemniaka i pośpiesznie obrał go ze skórki. Spojrzał kątem oka na Dudley’a i
poczuł się przybity. Z jednej strony, oczywiście, cieszył się, że kuzyn jest
zbyt zajęty zabawą, by zwracać na niego uwagę i dokuczać mu, dominowało w nim
jednak dziwne odczucie goryczy i osamotnienia. Już jakiś czas temu przekonał
się, że jednak nie zgłosi się po niego jakiś ocalały krewny i zarówno bliższa,
jak i dalsza jego przyszłość pozostawia go w cieniu Dursley’ów.
Chłopiec westchnął i opuścił ze
smutkiem głowę. Pomyślał, że raczej nie będzie lepiej, niż jest teraz. Nie
liczył już na dobro ze strony wujostwa. Westchnął cicho. Ciotka i wuj całą
miłość i uwagę przelewali na swojego syna. Harry utwierdził się w przekonaniu,
że nigdy nie otrzyma od nich choćby cieplejszego spojrzenia. Nigdy nie poczuje
się czyimś dzieckiem. On nie miał rodziców, nie miał żadnej innej rodziny.
Nawet przyjaciół nie miał. Nie mógł liczyć na nic pozytywnego, nie w tym
miejscu, które zmuszony był nazywać swoim domem.
--
Ekspedientka wysypała monety na
wyciągniętą dłoń chłopca. Harry ostrożnie włożył pieniądze do kieszeni starając
się niczego nie zgubić, po czym dołożył do nich paragon. Chwycił w dłonie
torebkę z pieprzem i uśmiechnął się do kobiety.
– Przepraszam, czy mogłaby mi
pani powiedzieć, która jest godzina?
Ekspedientka odwdzięczyła
uśmiech. Uwielbiała dzieci, zaś małego Harry’ego szczególnie. Był bardzo
grzeczny i kulturalny nie tylko w stosunku do niej, ale i do innych pracowników
sklepu. Kiedyś myślała, że chłopiec jest dzieckiem Dursley’ów, lecz po jakimś
czasie usłyszała, jak pani Petunia stojąc w kolejce skarży się swojej sąsiadce,
że chyba będzie musiała wysłać swojego siostrzeńca do Ośrodka Wychowawczego
Świętego Brutusa dla Młodocianych Recydywistów, gdyż ten ciągle sprawia im
kłopoty i już naprawdę nie mają siły do tego chłopca. Od tamtego zdarzenia
ekspedientce za każdym razem łamało się serce, gdy widziała Harry’ego
pchającego przed sobą zbyt duży dla niego wózek. Szkoda jej było tego dziecka,
gdyby tylko mogła, sama by się nim zajęła.
– Jest za dziesięć czternasta,
kochanie – obdarzyła chłopca matczynym uśmiechem.
– Och, to już tak późno? – zasmucił
się Harry. – Dziękuję i do zobaczenia.
– Do zobaczenia, Harry.
Patrzyła jeszcze przez chwilę za
biegnącym chłopcem, dopóki nie zniknął za przeszklonymi drzwiami sklepu.
– Biedne, biedne dziecko –
wyszeptała, kasując produkty kolejnego klienta.
--
Severus Snape pogratulował sobie
w duchu sprytu. Nakazał uczniom oddać te referaty tuż przed wakacjami i dzięki
własnej przebiegłości już na pierwszych zajęciach w nowym roku szkolnym będzie
miał pretekst, by wyśmiać kompetencje bachorów.
Przyłożył pióro do właśnie
przeczytanego arkusza i zaczął zapełniać wolne od uczniowskich bazgrołów
miejsce drobnym, ascetycznym pismem. Jako, iż w jego własnych kwaterach nikt
aktualnie nie przebywał…
A nawet jeśli, to z pewnością głęboko by tego pożałował.
… pozwolił sobie na pełen
satysfakcji, złośliwy uśmiech. Tak, ten dzień zapowiadał się wręcz idealnie.
„Panie Smith.
Z niezmierną przyjemnością pragnę
Pana poinformować, iż pański referat nie spełnia moich, choćby minimalnych,
wymogów – począwszy od rażącego słownictwa (brak jakiejkolwiek terminologii
naukowej, dominuje styl potoczny), a skończywszy na tym, że gdybym nakazał panu
sporządzić eliksir o którym Pan pisze, z pewnością siła wybuchu uszkodziłaby
nie tylko Pana, lecz również i mnie, co z pewnością jest niedopuszczalne i
karygodne.
Obawiam się, iż przez Pański
gruby czerep i tak nic do Pana nie dotrze, lecz łaskawie wypiszę Panu wszystkie
błędy popełnione w powyższej pracy. Radzę, by zapamiętał Pan to na przyszłość,
bo jeśli kiedykolwiek w mojej klasie spowoduje Pan wybuch, osobiście dopilnuję,
by do końca roku pomagał Pan panu Filchowi w niezbędnych pracach
konserwacyjnych wszelkich powierzchni płaskich na terenie całej szkoły.
Zaręczam, iż po tak interesująco i pożytecznie spędzonym czasie będzie Pan w
stanie docenić moje starania, by wtłoczyć do Pańskiej mózgownicy niezbędne
minimum wie”
Poderwał się, gdy coś pierzastego
uderzyło go w policzek z radosnym pohukiwaniem.
Co do…
Ruda sowa ponownie zanurkowała
tuż nad jego głową, upuściła rulonik pergaminu do herbaty, którą miał wypić
przeszło godzinę temu, po czym radośnie wywinęła w powietrzu beczkę i z
wrzaskliwym huknięciem wpadła w ogień płonący w kominku.
Znam tylko jedną osobę, która mogła wpaść na pomysł wysłania sowy przez
kominek.
Mężczyzna wciągnął w płuca
powietrze, po czym ciężko zapadł się w fotel. Czując się nagle o dwadzieścia
lat starszym, nerwowymi ruchami zaczął rozcierać skronie. Przeklął w myślach
nową pupilkę dyrektora. Po chwili zastanowienia, przeklął również samego
dyrektora za cudowny pomysł nasłania na niego swojej niezrównoważonej
psychicznie sowy.
Odetchnął głęboko, spychając
irytację gdzieś głęboko w siebie. Dla pewności zamierzał jeszcze policzyć do
dziesięciu, lecz było to bezsensowne, gdy doszedłszy do czternastu nadal miał
przemożną ochotę rzucić jakąś klątwą. Warknął przez zaciśnięte szczęki, po czym
wreszcie otworzył oczy i dobył różdżki. Dwoma cichymi zaklęciami osuszył list z
herbaty i lewitował go do siebie. Otwierając go, był już zupełnie spokojny. No,
może nie licząc żyły wściekle pulsującej mu na czole.
„Severusie.
Oczekuję Cię w moim gabinecie.
Pośpiesz się, herbata stygnie.”
Siląc się na spokój, odetchnął
głęboko. Zbyt wiele razy tłumaczył dyrektorowi, że nie przepada za herbatą w
innym towarzystwie, niż własnym. Spojrzał na swoją, nadal niedopitą i już
zimną. Westchnął z rezygnacją, zawieszając oczy na pokaźnym stosie pergaminów z
uczniowskimi wypocinami. Całkowicie stracił natchnienie, nie umiałby teraz
napisać ani jednej sensownej uwagi. Tak, tylko Dumbledore był w stanie
doprowadzić go do takiego stanu.
Wyprostował się w typowy dla
siebie sposób, dopiął guziki szaty aż po szyję i sztywnym krokiem skierował się
w stronę kominka z cichą nadzieją, że gdzieś po drodze nie napotka nieznośnie
rudej i radosnej dyrektorskiej pupilki. Ostatni raz spojrzał na trzymaną w ręce
notatkę.
„PS: Nie zapomnij przynieść
ciastek.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz