sobota, 3 stycznia 2015

Rozdział 4. Oczy ciemności. Część I

Po jakże owocnym sylwestrze naszło mnie na kolejny rozdział. W założeniu miał on być pomostem łączącym odległe od siebie wątki fabuły, przy okazji przybliżając nam charaktery postaci, ich codzienność i przede wszystkim postać małego Harry’ego.
Życzę więc miłej lektury i z góry przepraszam wszystkich niecierpliwców – takie rozdziały również są potrzebne.
.......................................................................................................................................


„Oh, nie usłyszysz jak płaczę
Spójrz, moje marzenia giną
Z miejsca, w którym stoisz sam
Tutaj jest tak cicho
I jest mi tak zimno
Ten dom nie zdaje się być dłużej domem”
Ben Cooks „So cold”

Drzwi komórki zatrzasnęły się i Harry wreszcie nie musiał oglądać czerwonej z wściekłości twarzy wuja Vernona. Chłopiec słyszał, jak otyły mężczyzna blokuje zasuwkę i znów poczuł się uwięziony. Zrezygnowany rozejrzał się po małym, zakurzonym pomieszczeniu, choć jego obraz dostatecznie mocno wyrył mu się w pamięci podczas tych wszystkich godzin, gdy pozostawał tu zamknięty. W końcu, całkowicie wypruty z nadziei, stwierdził, że nie pozostaje mu nic innego, jak czekać, aż wujostwo położy się spać.
Zrezygnowany wydobył spod łóżko kartonowe pudło, które służyło mu za garderobę i wyciągną z niego rozciągniętą koszulkę po Dudley’u. Zdjął z siebie ubranie, złożył w schludną kostkę i włożył pod poduszkę. Wsunął na siebie „piżamę”. Sięgała mu prawie do kolan. Westchnął głęboko.
Usiadł na łóżku, opierając się plecami o ścianę. Po chwili zastanowienia wydobył spod materaca książkę, którą tydzień temu skradł z drugiej sypialni Dudley’a. Chłopiec był z siebie naprawdę dumny – dzięki własnej przebiegłości miał co czytać w swoim więzieniu.
Po niecałej godzinie wuj Vernon bez słowa zgasił światło w komórce. Dziecko kurczowo zacisnęło palce na książce. Nasłuchiwał, jak wujostwo wchodzi po schodach i zamyka drzwi do swojej sypialni. Chłopiec wiedział, że z wyjściem z komórki musi jeszcze trochę poczekać. Miast tego, po omacku namacał dłonią starego obdartego z farby resoraka, którego parę lat temu Dudley w napadzie furii wyrzucił przez okno swojego pokoju. Harry znalazł go tego samego dnia w trawie i doszedł do wniosku, że korzystniej będzie się do tego nie przyznawać.
Po chwili metalowe autko zaczęło jarzyć się przytłumionym blaskiem. Chłopiec poczuł, jak spływa na niego ulga. Wiedział, dlaczego tak bardzo boi się ciemności. Przypominała mu odrobinę przysłoniętą deskami studnię znajdującą się na tyłach opuszczonego domu przy starym placu zabaw. Choć może słowo „studnia” to wyolbrzymione określenie dla ogromnej dziury w ziemi otoczonej niskim murkiem rozsypujących się cegłówek. Kiedyś udało mu się przesunąć o kilka centymetrów jedną z desek, którymi została przykryta. Wewnątrz niepodzielnie panowały mrok i zatęchły odór wilgoci. Harry spoglądał w tą otchłań tak długo, aż w końcu zaczął mieć wrażenie, że otchłań patrzy również w sam środek niego i widzi wszystkie jego myśli, wspomnienia i sekrety. Nabrał wtedy przekonania, że ciemność może ożywać i nie powinien więcej jej obserwować. Biegł wtedy bardzo szybko, ale jeszcze przez długi czas czuł ją na karku. Zadrżał na samą myśl o tym.
Po kwadransie Harry zsunął się cicho z łóżka i przyłożył dłoń do drzwi komórki. Usłyszał, jak po drugiej stronie odblokowuje się zasuwka. Pchnął lekko i po chwili był już na zewnątrz. Odetchnął z ulgą. Nie wiedział, jak to zrobił, ale dzięki temu mógł nocami podjadać z lodówki. Dziękował bogom za to, że parę tygodni temu odkrył ten sposób.
Ostrożnie przemknął się do łazienki. Z ulgą opróżnił pęcherz i przemył twarz chłodną wodą. Spojrzał w lustro wiszące nad umywalką. Ujrzał wychudzonego, drobnego chłopca o głębokich, szmaragdowych oczach. Czoło zdobiła blizna w kształcie błyskawicy. Uśmiechnął się, obrysowując ją opuszkiem palca. Znamię było skryte pod czarnymi, nastroszonymi włosami niedającymi się w żaden sposób okiełznać. Ciotka petunia nienawidziła jego fryzurę, lecz po każdym strzyżeniu, które mu zafundowała, kosmyki w przeciągu jednej nocy odrastały do swojej zwykłej długości.
Harry przypomniał sobie minę jego ciotki każdego ranka po strzyżeniu i uśmiechnięty skierował się w stronę drzwi. Gdy tylko je otworzył, tłusta ręka złapała go za koszulę na klatce piersiowej i wyciągnęła na zewnątrz. Wystraszony spojrzał na czerwonego z wściekłości wuja Vernona, na którego czole niebezpiecznie pulsowała żyła. Przerażony chłopiec przełkną gęstą ślinę wypełniającą mu usta.
– Ty… – wysapał mężczyzna. – Ty! Ja i ciocia Petunia wszystko dla ciebie z dobroci serca, a ty tak się nam odpłacasz, chłopcze?
Głowa Harry’ego odskoczyła na bok, gdy poczuł na policzku silne uderzenie dłoni wuja Vernona.
– Ty niewdzięczniku! – warknął wuj. – Powinieneś być nam wdzięczny, że przyjęliśmy cię pod swój dach po śmierci twoich rodziców. Jak możesz?! Wytłumacz się, chłopcze! Mów!
Harry milczał. Przerażenie odebrało mu mowę. Cieszył się, że przed chwilą skorzystał z toalety. Obawiał się, że w tej sytuacji nie byłby w stanie utrzymać moczu w pęcherzu.
Ciężka dłoń znów opadła na jego policzek. Później na szczękę. I znów na policzek.
– Nie bij mnie… – wyszeptał przerażony chłopiec, po czym zwiotczał w dłoniach wuja.
Zemdlał.

  --  

Mała Lily uśmiechająca się do niego figlarnie. Lucas grający z nim w szachy. Lily opowiadająca mu o głupim Potterze. On pokazujący Lily, jak zmienić papierowy samolot w kanarka. Lily patrząca na niego załzawionymi oczyma. Lily obejmująca dziecko. Lily leżąca pośród drewnianych drzazg w zrujnowanym domu.
On obejmujący martwe ciało Lily. Biegnący przed siebie. Wijący się pod Cuciatusem. Krzyczący coś w stronę dyrektora. Miotający się gniewnie po swojej celi w Azkabanie. Opowiadający o swojej roli szpiega. Odmawiający dyrektorowi wspólnej herbaty. Tłumaczący coś nad parującym kociołkiem wyjątkowo nieudolnemu…
Nie bij mnie!
Severus poderwał  się do siadu. Przepocony koc zsunął się z jego wychudzonego brzucha i opadł na wąskie biodra.
Przez chwilę nie umiał złapać powietrza przez zaciśnięte szczęki. Gdy już rozluźnił nieco mięśnie, na oślep sięgnął po szklankę wody zaprawionej paroma kroplami uspokajającego eliksiru i wypił ją jednym haustem.
Osuszył koc szybkim zaklęciem, lecz nie owinął się nim. Wstał z łóżka. Bose stopy miarowo uderzały o posadzkę, gdy chodził po sypialni w tę i z powrotem zbierając swoje myśli. Jeszcze nigdy w jego koszmary nie wkradł się dziecięcy krzyk. Do kogo należał ten zlękniony, błagający głos? Zazwyczaj śniły mu się tylko wspomnienia, a nie przypominał sobie, by kiedykolwiek pozwolił sobie uderzyć jakiekolwiek smarkacza, nawet na służbie Voldemorta.
Szybkie Avada i nie musiałeś nawet ich dotykać, prawda?
A kogo to obchodzi?
Z pewnością nie Severusa Snape’a. Nawet, jeśli głos zdawał mu się znajomy, nie chciał się w to zagłębiać. Nie dziś, nie jutro. Nawet w towarzyskiej rozmowie z dyrektorem. Postanowił, że najlepiej będzie odsunąć to w tę część umysłu, do której nigdy dobrowolnie nie zaglądał.
Zmęczony życiem, usiadł na łóżku i zagłębił się we wspomnienia, które odrodził w nim koszmar. Zacisnął powieki i przywołał obraz zielonych oczu patrzących na niego w ciepły sposób. Mimo to, rysy jego twarzy nie złagodniały ani na chwilę. Nie wiedział, dlaczego wciąż wracał do myśli budzących w nim największy ból. Gdzieś głęboko zdawał sobie jednak sprawę z tego, że zasługiwał na to cierpienie, pragnął tej kary.
Jesteś chory…
Mimowolnie sięgnął po zeschniętą różę spoczywającą na szafce nocnej. Spojrzał na nią i niechętnie stwierdził, że ból przeradza się w złość. Zdecydowanie lepiej było zaprzestać zatapiania się w przesiąkniętej żalem wściekłości. Rano musiał zacząć ważyć uzdrawiające eliksiry dla skrzydła szpitalnego i gdyby wysadził laboratorium w powietrze, musiałby się tłumaczyć przed dyrektorem.
O nie, zdecydowanie nie chciał się narażać na te przewiercające spojrzenie dyrektora.
Zniechęcony wsunął delikatnie różę do zdobionej, drewnianej szkatułki i zamknął ją przed całym światem. Tu była bezpieczna.
Szkoda, że równie bezpieczna nie była Lily. Gdybyś nie zdradził Czarnemu Panu słów przepowiedni, nadal by…
Nagłym ruchem przycisnął sobie różdżkę do skroni.
Zamknij się!
Trwał tak przez chwilę z kurczowo zaciśniętymi powiekami, po czym warknął i odrzucił różdżkę w kąt. Po sekundzie jednak zaniepokojony wstał i podniósł ją z podłogi.
Starając się nie myśleć, położył się na wznak w łóżku i zagłębił w uspokajającej ciszy nocy, w dłoni zaciskając różdżkę tak, jak robił to każdej nocy chyba od jedenastego roku życia.
Godzinę przed świtem ponownie zapadł w niespokojny, pełen koszmarów sen.

  -- 

Harry siedział na zeschniętej trawie w rogu ogrodu Dursley’ów. Ciotka Petunia zawsze wyznaczała mu to miejsce, gdy miał wykonywać jakieś prace, przy których nie musiał znajdować w domu. W jakimś stopniu chłopiec był jej za to wdzięczny, kobieta nie tylko zaspokajała tym swój niepokój o reputację (tutaj, tuż pod płotem nie mógł zobaczyć go ani żaden sąsiad ani przechodzień), ale też niechętnie pozwalała chłopcu przebywać w cieniu. To dawało nieco ulgi w takie dni, jak dziś – gorące i upalne.
Chłopiec trzymał na kolanach białą, plastikową miskę, do której wrzucał obierane przez siebie ziemniaki. Praca z pewnością byłaby łatwiejsza, gdyby ciotka dała mu inny nóż, lecz musiał radzić sobie z tępym – Petunia bała się powierzać mu jakiekolwiek niebezpieczne narzędzia.
Harry przerwał na chwilę pracę, gdy usłyszał, jak do ogrodu wbiega Dudley. Starszy chłopak z rozpędu wskoczył do basenu pełnego chłodnej wody i tłustą dłonią zgarnął do siebie plastikowe zabawki. Po chwili z domu wyszła ciotka Petunia i, jak zwykle rozpływając się nad wszystkim, co tyczyło się jej dziecka, podała synkowi do wolnej ręki ogromnego loda, pocałowała go w czoło i wróciła do przygotowywania obiadu. To znaczyło, że do posiłku pozostało niewiele czasu. Harry musiał szybko wracać do pracy i nieco przyśpieszyć tempo swoich ruchów, jeśli chciał dostać coś do jedzenia.
Chłopiec chwycił kolejnego ziemniaka i pośpiesznie obrał go ze skórki. Spojrzał kątem oka na Dudley’a i poczuł się przybity. Z jednej strony, oczywiście, cieszył się, że kuzyn jest zbyt zajęty zabawą, by zwracać na niego uwagę i dokuczać mu, dominowało w nim jednak dziwne odczucie goryczy i osamotnienia. Już jakiś czas temu przekonał się, że jednak nie zgłosi się po niego jakiś ocalały krewny i zarówno bliższa, jak i dalsza jego przyszłość pozostawia go w cieniu Dursley’ów.
Chłopiec westchnął i opuścił ze smutkiem głowę. Pomyślał, że raczej nie będzie lepiej, niż jest teraz. Nie liczył już na dobro ze strony wujostwa. Westchnął cicho. Ciotka i wuj całą miłość i uwagę przelewali na swojego syna. Harry utwierdził się w przekonaniu, że nigdy nie otrzyma od nich choćby cieplejszego spojrzenia. Nigdy nie poczuje się czyimś dzieckiem. On nie miał rodziców, nie miał żadnej innej rodziny. Nawet przyjaciół nie miał. Nie mógł liczyć na nic pozytywnego, nie w tym miejscu, które zmuszony był nazywać swoim domem.

  -- 

Ekspedientka wysypała monety na wyciągniętą dłoń chłopca. Harry ostrożnie włożył pieniądze do kieszeni starając się niczego nie zgubić, po czym dołożył do nich paragon. Chwycił w dłonie torebkę z pieprzem i uśmiechnął się do kobiety.
– Przepraszam, czy mogłaby mi pani powiedzieć, która jest godzina?
Ekspedientka odwdzięczyła uśmiech. Uwielbiała dzieci, zaś małego Harry’ego szczególnie. Był bardzo grzeczny i kulturalny nie tylko w stosunku do niej, ale i do innych pracowników sklepu. Kiedyś myślała, że chłopiec jest dzieckiem Dursley’ów, lecz po jakimś czasie usłyszała, jak pani Petunia stojąc w kolejce skarży się swojej sąsiadce, że chyba będzie musiała wysłać swojego siostrzeńca do Ośrodka Wychowawczego Świętego Brutusa dla Młodocianych Recydywistów, gdyż ten ciągle sprawia im kłopoty i już naprawdę nie mają siły do tego chłopca. Od tamtego zdarzenia ekspedientce za każdym razem łamało się serce, gdy widziała Harry’ego pchającego przed sobą zbyt duży dla niego wózek. Szkoda jej było tego dziecka, gdyby tylko mogła, sama by się nim zajęła.
– Jest za dziesięć czternasta, kochanie – obdarzyła chłopca matczynym uśmiechem.
– Och, to już tak późno? – zasmucił się Harry. – Dziękuję i do zobaczenia.
– Do zobaczenia, Harry.
Patrzyła jeszcze przez chwilę za biegnącym chłopcem, dopóki nie zniknął za przeszklonymi drzwiami sklepu.
– Biedne, biedne dziecko – wyszeptała, kasując produkty kolejnego klienta.

  -- 

Severus Snape pogratulował sobie w duchu sprytu. Nakazał uczniom oddać te referaty tuż przed wakacjami i dzięki własnej przebiegłości już na pierwszych zajęciach w nowym roku szkolnym będzie miał pretekst, by wyśmiać kompetencje bachorów.
Przyłożył pióro do właśnie przeczytanego arkusza i zaczął zapełniać wolne od uczniowskich bazgrołów miejsce drobnym, ascetycznym pismem. Jako, iż w jego własnych kwaterach nikt aktualnie nie przebywał…
A nawet jeśli, to z pewnością głęboko by tego pożałował.
… pozwolił sobie na pełen satysfakcji, złośliwy uśmiech. Tak, ten dzień zapowiadał się wręcz idealnie.
„Panie Smith.
Z niezmierną przyjemnością pragnę Pana poinformować, iż pański referat nie spełnia moich, choćby minimalnych, wymogów – począwszy od rażącego słownictwa (brak jakiejkolwiek terminologii naukowej, dominuje styl potoczny), a skończywszy na tym, że gdybym nakazał panu sporządzić eliksir o którym Pan pisze, z pewnością siła wybuchu uszkodziłaby nie tylko Pana, lecz również i mnie, co z pewnością jest niedopuszczalne i karygodne.
Obawiam się, iż przez Pański gruby czerep i tak nic do Pana nie dotrze, lecz łaskawie wypiszę Panu wszystkie błędy popełnione w powyższej pracy. Radzę, by zapamiętał Pan to na przyszłość, bo jeśli kiedykolwiek w mojej klasie spowoduje Pan wybuch, osobiście dopilnuję, by do końca roku pomagał Pan panu Filchowi w niezbędnych pracach konserwacyjnych wszelkich powierzchni płaskich na terenie całej szkoły. Zaręczam, iż po tak interesująco i pożytecznie spędzonym czasie będzie Pan w stanie docenić moje starania, by wtłoczyć do Pańskiej mózgownicy niezbędne minimum wie”
Poderwał się, gdy coś pierzastego uderzyło go w policzek z radosnym pohukiwaniem.
Co do…
Ruda sowa ponownie zanurkowała tuż nad jego głową, upuściła rulonik pergaminu do herbaty, którą miał wypić przeszło godzinę temu, po czym radośnie wywinęła w powietrzu beczkę i z wrzaskliwym huknięciem wpadła w ogień płonący w kominku.
Znam tylko jedną osobę, która mogła wpaść na pomysł wysłania sowy przez kominek.
Mężczyzna wciągnął w płuca powietrze, po czym ciężko zapadł się w fotel. Czując się nagle o dwadzieścia lat starszym, nerwowymi ruchami zaczął rozcierać skronie. Przeklął w myślach nową pupilkę dyrektora. Po chwili zastanowienia, przeklął również samego dyrektora za cudowny pomysł nasłania na niego swojej niezrównoważonej psychicznie sowy.
Odetchnął głęboko, spychając irytację gdzieś głęboko w siebie. Dla pewności zamierzał jeszcze policzyć do dziesięciu, lecz było to bezsensowne, gdy doszedłszy do czternastu nadal miał przemożną ochotę rzucić jakąś klątwą. Warknął przez zaciśnięte szczęki, po czym wreszcie otworzył oczy i dobył różdżki. Dwoma cichymi zaklęciami osuszył list z herbaty i lewitował go do siebie. Otwierając go, był już zupełnie spokojny. No, może nie licząc żyły wściekle pulsującej mu na czole.
„Severusie.
Oczekuję Cię w moim gabinecie. Pośpiesz się, herbata stygnie.”
Siląc się na spokój, odetchnął głęboko. Zbyt wiele razy tłumaczył dyrektorowi, że nie przepada za herbatą w innym towarzystwie, niż własnym. Spojrzał na swoją, nadal niedopitą i już zimną. Westchnął z rezygnacją, zawieszając oczy na pokaźnym stosie pergaminów z uczniowskimi wypocinami. Całkowicie stracił natchnienie, nie umiałby teraz napisać ani jednej sensownej uwagi. Tak, tylko Dumbledore był w stanie doprowadzić go do takiego stanu.
Wyprostował się w typowy dla siebie sposób, dopiął guziki szaty aż po szyję i sztywnym krokiem skierował się w stronę kominka z cichą nadzieją, że gdzieś po drodze nie napotka nieznośnie rudej i radosnej dyrektorskiej pupilki. Ostatni raz spojrzał na trzymaną w ręce notatkę.
„PS: Nie zapomnij przynieść ciastek.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz